Krzysztof Czuma Opublikowano: 15 lipiec 2022
Przed Sądem Rejonowym w Pruszkowie rozpoczął się proces byłego Burmistrza Włoch Artura W. (Platforma Obywatelska) oskarżonego o przyjęcie łapówki za wydawanie korzystnych decyzji administracyjnych. Oskarżony nie przyznał się do winy. Twierdzi, że 200 tysięcy PLN z foliowej torebki nie były łapówką tylko pożyczką. Oświadczył, że przed spotkaniem, na którym do samochodu wpadła mu foliowa torebka z gotówką, długo naradzał się ze swoim zastępcą Sebastianem P. (WMDW) po czym pospiesznie wyjechał z Urzędu w kierunku Raszyna. Po odebraniu pieniędzy od tureckiego businessmana udał się na posesję swojego teścia. Tam pozostawił 150 tys. PLN natomiast pozostałe 50 tys. PLN usiłował zabrać ze sobą. Myliłby się ten kto podejrzewałby, że lider Platformy Obywatelskiej zamierzał oddać część bakszyszu nieujawnionemu wspólnikowi. Pan Burmistrz bowiem zapałał natychmiastowym pragnieniem zakupu samochodu za 50 tys. PLN i nie zamierzał odraczać realizacji swojego marzenia do następnego dnia. Jakoś też nie planował deponowania pozostałej kwoty na rachunku, zapewne bardziej wierząc skrytce u teścia niż polskim bankom. Na koniec Artur W. odmówił odpowiadania na pytanie prokuratora.
Tej urzekającej historii towarzyszyły ponad godzinne wynurzenia oskarżonego na tematy bezpośrednio nie związane z toczącym się postępowaniem, a mające działacza PO postawić w dobrym świetle w oczach sądu i publiczności. Wysokie sądy zwykle przerywają takie expose ograniczając się do odnotowania w protokole, że oskarżony nie mówi na temat. Wybitny działacz partii broniącej wolnych sądów zasługuje oczywiście na lepsze traktowanie niż np. byle doliniarz.
Korzystając z tej - zasłużonej w bojach o wolne sądy - swobody Artur W. zeznał m. in., że objął władzę we Włochach w 2018 roku i stwierdził „bardzo duży bałagan” w Wydziale Architektury. Postanowił więc zaprowadzić tam porządek, co wywołało niechęć urzędników. Jego reformatorskie zapędy trafiły na bierny opór. Wysyłano na niego donosy i anonimy. Obserwowały go nieznane osoby w nieoznakowanych samochodach. Śledzono go modnym programem Pegasus. A ponadto oskarżono w/s śmierci dziewczynki na Bielanach. Zasugerował, że na czele tych straszliwych prześladowań stała pewne urzędniczka związana z Komitetem Wyborczym „Kocham Włochy”, która ponoć jest „byłą a może i obecną funkcjonariuszką CBA”. W tej straszliwej atmosferze nagonki zwrócił się w sierpniu 2019 r. do posła Marcina Kierwińskiego o zgodę na rezygnację ze stanowiska ale otrzymał polecenie trwania na barykadzie do wyborów parlamentarnych.
Ten fragment zeznania tylko pozornie nie ma sensu i związku ze sprawą. Nie bez powodu trzech adwokatów starannie pilnowało, żeby oskarżony wyrecytował swoją opowieść i w tym celu wspierało go radami a nawet kartką z podpowiedzią. Żeby zrozumieć o co chodzi Arturowi W. musimy przetłumaczyć jego expose z języka polityki na język nieco bardziej ludzki.
Przede wszystkim Artur W. potwierdził – o czym wielokrotnie przypominałem od 2018 roku – że Burmistrz Włoch w obecnej kadencji faktycznie nie został wybrany przez radnych tylko wyznaczony właśnie przez wspomnianego syna rosyjskiego pułkownika. Nie wynika z tego, że patron Artura W. życzy sobie, żeby go wymieniano z ławy oskarżonych z imienia, nazwiska lub otczestwa. Wręcz przeciwnie były Burmistrz otwarcie łamie zasadę nomina sunt idiosa. Z punktu widzenia genseka PO szczytem zaś bezczelności jest fakt, że łapówkarz przypisuje swojemu patronowi winę za swój los sugerując, że uniknąłby prześladowań kaczystowskich gdyby w sierpniu 2019 pozwolono mu zrezygnować ze stanowiska. Publiczne stawianie zarzutów własnym protektorom dowodzi, że kierownictwo Platformy nie zagwarantowało lojalnemu aktywiście takiej bezkarności, na jaką liczy. Co zmusza go do przypominania, że do wymienionych nazwisk może dopisać wysokości „pożyczek”.
Dla każdego obserwatora włochowskiej scenki politycznej oczywiste jest, że Artur W. nigdy nie zamierzał zrezygnować ze stanowiska. No ale z całą pewnością przed sądem nie wytyka swojemu chlebodawcy rozmów urojonych albowiem taki wygłup nie dawałby nadziei na pozytywny odzew i pomoc w procesie. Rozmowa z patronem w sierpniu 2019 musiała więc dotyczyć czegoś innego: pozbycia się zainstalowanych w Urzędzie Dzielnicy oprawców z Komitetu Wyborczego Kocham Włochy. Taką winę usiłuje Artur W. przypisać gensekowi Platformy Obywatelskiej. Negatywna odpowiedź na propozycję eliminacji z Urzędu osłabionej konkurencji mogła natomiast być skutkiem tylko poufnych wieloletnich umów między WDW i Kochającymi Włochy a kierownictwem ochockiego Koła PO. Za dużo wspólnych interesów łączyło strony, żeby bezceremonialnie pogonić dawnych wspólników, zwłaszcza że nie wszystkie interesy zostały jeszcze sfinalizowane.
Czy skierowany do Marcina K. zarzut przyczynienia się do aresztowania ma jakieś racjonalne podstawy? Oczywiście – tak. Nie jest łatwo złapać łapówkarza na odbiorze łapówki bez pomocy sygnalisty codziennie obserwującego przestępcę. Z drugiej strony Kochający Włochy z byle powodu nie zerwaliby utrzymującego się consensusu i nie narażaliby na szwank wieloletniej owocnej współpracy na mieniu publicznym, która to współpraca rzekomo została zakłócona – jak wprost sugeruje były Burmistrz – przez donosy i funkcjonariuszkę CBA zatrudnioną w Urzędzie. Po co „Kocham Włochy” miałoby narażać lukratywne porozumienie ryzykownym wciągnięciem CBA do gry?
Poszlaki odpowiedzi na to pytania dostarcza wiarygodna plotka z końca roku 2019. Z plotki wynika, że po aresztowaniu Artura W. pierwszy sekretarz komitetu miejskiego PO i lider ochockiej Platformy Jarosław S. zaproponował odtworzenie koalicji POKO/KochamWłochy i wybór Michała W. na burmistrza Włoch. Jeśli plotka ta nie została wyssana z palca – a raczej nie została - to nieszczęsny Artur W. prawidłowo rozpoznaje źródło swoich kłopotów. „Kochający Włochy” mieli bardzo poważny powód do dyskretnego wsparcia działań CBA i pozbycia się Artura W. a powodem tym była umowa z ochockim PO o przywróceniu koalicji sprzed wyborów w roku 2018 i tym samym przywróceniu status quo ante przy podziale łupów.
Krzysztof Czuma Opublikowano: 01 wrzesień 2021
Na początku 1939 roku Rosja i Niemcy zakończyły przygotowania do wojny i wyczekiwały na właściwy moment do rozpoczęcia inwazji. Tymczasem Polska - zresztą podobnie jak dzisiaj - do wojny przygotowana nie była. Głównym sprawcą ówczesnych zaniedbań był prezydent Ignacy Mościcki, bezwolny wykonawca poleceń Józefa Piłsudskiego, który po śmierci swojego patrona nieoczekiwanie przejął faktyczną odpowiedzialność za los Rzeczypospolitej wobec Boga i historji (jak to sformułował w Konstytucji Kwietniowej Ignacy Czuma). Niestety, prof.Mościcki, mimo nobliwego wyglądu, interesował się dobrem publicznym tylko w takim zakresie w jakim to dobro dało się sprywatyzować. Kiedy więc 23 sierpnia 1939 Rosja i Niemcy uzgodniły w Pakcie Hitler-Stalin IV rozbiór Rzeczypospolitej, cały los Polski uzależniony został od wykonania zobowiązań sojuszniczych przez Francję i Wielką Brytanię.
1 września 1939 Niemcy, Słowacja i Wolne Miasto Gdańsk zaatakowały Polskę. Już następnego dnia wojska niemieckie przerwały polską obronę pod Częstochową na styku Armii "Kraków" i Armii "Łódź". W planie wojny z Niemcami taki problem powinna rozwiązać kontratakiem odwodowa Armia "Prusy". Niestety, armia ta nie została do końca zmobilizowana. Co gorsza jej dowódca gen.Dąb-Biernacki nie dawał sobie rady z dowodzeniem i w dodatku był z opóźnieniem informowany o sytuacji i zagrożeniach przez dowódcę Armii "Łódź" gen.Rómmla.
W tych okolicznościach droga do Warszawy stanęła dla wojsk niemieckich otworem. Tymczasem Warszawa nie była ujęta w planie wojny z Niemcami i do obrony nie była w żaden sposób przygotowana, wyłączywszy zaplanowane działania Brygady Pościgowej do 6 września skutecznie chroniącej miasto przed lotnictwem niemieckim. 3 września na polecenie Naczelnego Wodza gen.Tadeusz Kasprzycki rozkazał gen.Walerianowi Czumie zorganizowanie obrony Warszawy.
W czasie gdy w stolicy Polski trwały pospieszne przygotowania do odparcia ataku, dowódca Armii "Łódź" generał Juliusz Rómmel porzucił swoją armię i uciekł z pola bitwy do Warszawy. Dzięki krętackim wyjaśnieniom oraz ogólnemu zamieszaniu uniknął natychmiastowego rozstrzelania za dezercję, co negatywnie zaważyło na późniejszym przebiegu walk w Warszawie. Rómmel bowiem wprawdzie nie dowodził obroną ale widząc powodzenie polskich wojsk - na podstawie posiadanej wyższej szarży - zastrzegł sobie wpływ na decyzje ogólne.
Wojska niemieckie uderzyły 8 września od strony Okęcia. Jednocześnie propaganda niemiecka ogłosiła na cały świat, że stolica Polski została zdobyta. Informacja ta była oczywiście fałszywa - nie tylko 8 września ale i w następnych dniach niemiecka 4. Dywizja Pancerna została odparta, tracąc w walkach połowę swoich czołgów. Niemcy nie widząc możliwości zdobycia miasta z marszu rozpoczęli najpierw blokowanie, a następnie regularne oblężenie Warszawy, bombardując i ostrzeliwując miasto z artylerii. Mimo ataków Warszawa broniła się skutecznie i stosunkowo niewielkim kosztem.
Sytuacja uległa dramatycznej zmianie 17 września po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Polska nie mogła wygrać wojny na dwa fronty, zwłaszcza, że 12 września na konferencji w Abbeville rządy Francji i Wielkiej Brytanii postanowiły złamać zawarte umowy i nie atakować Niemców. Dalsza obrona Warszawy miała już tylko sens symboliczny. Niestety, gen.Rómmel zastrzegł sobie decyzję o kapitulacji i zamiast rozpocząć rozmowy z Niemcami snuł podejrzane plany powołania nowego rządu oraz wydania Warszawy Rosjanom. Rojenia te przerwał 25 września dywanowy nalot na miasto. Przez 11 godzin polska obrona przeciwlotnicza nieskutecznie odpierała ataki 400 samolotów. Następnego dnia, wobec znacznych zniszczeń, niedostatku amunicji oraz braku perspektyw odsieczy gen.Czuma udał się wspólnie z płk.Tomaszewskim do gen.Rómmla i nakłonił go do podjęcia rozmów z Niemcami.
Warszawa skapitulowała 28 września 1939. Generałowie i oficerowie poszli do niewoli, a żołnierze zostali uwolnieni po wyjściu z Warszawy i spisaniu. Rozpoczęła się okupacja niemiecka zakończona Powstaniem Warszawskim i zajęciem miasta przez Rosjan. Po zakończeniu wojny Dowódca Obrony Warszawy nie mógł bezkarnie powrócić do okupowanej przez Rosjan Polski. Natomiast gen.Rómmel, zlekceważony przez Rząd Polski na Uchodźstwie za swoje niegodne zachowanie, dogadał się z sowieckim okupantem i spędził ostatnie lata życia na szkalowaniu II Rzeczpospolitej, płaszczeniu się przed komunistyczną władzą i wymyślaniu fałszywej historii.
Krzysztof Czuma Opublikowano: 31 styczeń 2021
Życie publiczne w ubiegłym roku - podobnie jak w poprzednim - upłynęło we Włochach na nieustannym ogłaszaniu wielkich sukcesów rządzącej koalicji PO/Kukiz/Nowoczesna/WMDW, do których w pierwszej kolejności zaliczyć należy tymczasową instalację niedziałającego kranu przy stacji PKP Włochy za 45 tysięcy PLN oraz zakończenie w Parku Kombatantów blisko dwuletniej budowy wychodka za kwotę, która mogłaby wywołać niepotrzebny szok u każdego Czytelnika. Nie można także nie odnotować niespodziewanego zamknięcia szkoły przy ulicy Radarowej na samym początku roku szkolnego oraz tajemniczego zniknięcia odszkodowania dla miasta z tytułu opóźnienia prac budowlanych w tej placówce.
Te oszałamiające osiągnięcia wybitnych przywódców naszej lokalnej społeczności nie mogą nam jednak całkowicie przesłonić pewnych drobnych minusów działań rządzącej koalicji, a w szczególności skoku POKO/WMDW na dawny stadion miejski w Nowych Włochach oraz odmowy świadczenia licznych usług publicznych z powodu straszliwej pandemii. Zwłaszcza ten drugi minusik wydaje się być bardzo uciążliwy, biorąc pod uwagę, że radni klubów POKO/WMDW nie tylko pozamykali wszystko co trzeba i nie trzeba ale co gorsza nie zamierzają zwrócić mieszkańcom opłat za niewykonane usługi publiczne. Szczytem bezczelności jest zaś fakt, że mimo zaniechania wielu usług publicznych Rada Warszawy - głosami Platformy Obywatelskiej - podwyższyła mieszkańcom podatki.
Rozważmy więc na ile straszliwa była w Warszawie straszliwa pandemia, która dostarczyła radnym POKO/WMDW wspaniałego pretekstu do zamknięcia instytucji publicznych oraz łupienia ludności. W tym celu przede wszystkim należy zauważyć, że pandemia jest zjawiskiem statystycznym. Nic więc o stopniu jej straszliwości nie mówi np. smutny fakt śmierci cioci szwagra ani nawet przerażający pokaz transportu trumien we Włoszech (zwłaszcza, że kilka lat wcześniej te same trumny wzruszać nas miały losem imigrantów afrykańskich, utopionych przez statek tzw. "organizacji humanitarnej"). O zjawiskach statystycznych mogą nam coś powiedzieć tylko i wyłącznie liczby. Obecną straszliwą pandemię musimy także do czegoś porównać, żeby znaleźć jakiś punkt odniesienia i wymiaru stopnia jej straszliwości. Dobrym kandydatem jest słynna Dżumy Justyniana, która spowodowała śmierć około 40% ludności Europy w latach 541/542.
Ponieważ w Warszawie mieszka aktualnie ok. 1,8 mln. osób powtórka Dżumy Justyniana oznaczałaby śmierć 720 tys. ludzi. Byłaby to katastrofa niewyobrażalna więc trudno się dziwić, że mieszkańcy Włoch w pierwszej reakcji na medialny horror ogołocili półki sklepowe ze wszystkiego co się dało zjeść i papieru toaletowego.
Z informacji Urzędu Stanu Cywilnego dziś wiemy, że w Warszawie zmarły w ubiegłym roku 22.643 osoby. Już porównanie tych dwóch liczb nasuwa wątpliwość co do natury obserwowanego zjawiska. Nie można jednak powiedzieć, że obecna pandemia jest po prostu 32 razy słabsza niż Dżuma Justyniana. Jak bowiem powszechnie wiadomo ludzie są śmiertelni i zwykli byli umierać zazwyczaj bez zarazy itp. nadzwyczajnych zdarzeń. Miarą obecnej pandemii nie może być więc liczba osób zmarłych w roku ubiegłym ale co najwyżej liczba tylko tych zmarłych, których śmierci nie można było oczekiwać, ponieważ wynikła z czynników, które nie występowały w latach ubiegłych. Takim nieoczekiwanym zjawiskiem w szczególności może być pandemia. W celu policzenia tych osób posłużymy się wnioskowaniem statystycznym w oparciu o liczbę aktów zgonu sporządzonych w latach 2004-2019 przez USC Warszawa:
Rzuca się w oczy, że ostatni słupek wybija się ponad czerwoną linię przewidywań. Obliczenia statystyczne prowadzą do wniosku, że 31 grudnia 2019 r. mogliśmy spodziewać się w kolejnym roku 19.601 (±269) zgonów.
Różnica między liczbą zgonów statystycznie przewidywanych a liczbą osób faktycznie zmarłych pozwala nam więc przypuszczać, że na skutek pandemii zmarło w Warszawie 2773 osoby. Z tego zaś wynika, że obecna pandemia jest zjawiskiem o trzy rzędy wielkości mniejszym niż Dżuma Justyniana.
Nawet tylko optyczne porównanie tych wielkości skłania do powątpiewania czy w Warszawie doszło w ogóle do czegoś co można nazywać "pandemią". O ile bowiem od biedy możemy uznać, że samochód przecięty na pół to "pół samochodu" to byłoby dość dziwaczne nazywanie wycieraczki przedniej "1/253 samochodu".
Takie podejrzenie dodatkowo potęguje fakt, że - według GUS - owa niespodziewana nadwyżka zgonów w całej Polsce miała miejsce między październikiem a grudniem ubiegłego roku, a więc dopiero pół roku po wybuchu pandemii. Niezależnie od braku korelacji w czasie trudno byłoby sobie wyobrazić jakimi drogami miałby się rozpowszechniać śmiertelny wirus skutkujący śmiercią 1 osoby na 650 mieszkańców. Indagowany o te kwestie Państwowy Powiatowy Inspektor Sanitarny w Warszawie uchylił się od odpowiedzi na pytanie o nieoczekiwany wzrost liczby zgonów ale pośrednio i w zawoalowany sposób przyznał, że nie wynika on z zakażenia lub choroby zakaźnej.
Narzuca się więc przypuszczenie, że statystycznie nieoczekiwane zgony nie mają żadnego związku ze złowrogim koronawirusem ale są skutkiem innych czynników, które nie występowały w latach 2004-2019, np. skrajnie utrudnionego dostępu do miejskich szpitali i przychodni czy uporczywego noszenia maseczek. Nie można także wykluczyć, że faktyczna liczba mieszkańców Warszawy wzrosła np. na skutek imigracji ukraińskiej, a wraz z nią wzrosła liczba zgonów. Zbadanie tej hipotezy przekracza jednak ramy tego artykułu. Dane USC o zgonach pozwalają natomiast z całą pewnością stwierdzić, że jeśli mamy w Warszawie do czynienia z pandemią to jest to co najwyżej milipandemia.
|